Część druga – Karol Fertner
O tym jak wypełniłam kolorami postać bezbarwną
Wprowadzenie
W ciepłe wrześniowe popołudnie schylałam się i podnosiłam z ziemi kasztany. Stawiałam kroki bez określonego kierunku, trudno to nazwać spacerem, to było moje kręcenie się bez celu po wzgórzu jasnogórskim. Ogrzewałam w cieple wrześniowego, popołudniowego słońca swoje myśli po rozmowie z ojcem Nikodemem i Panem Remigiuszem Pośpiechem. Serce jak z ołowiu ledwo mieściło się w moim wnętrzu, przeżycia dnia poprzedniego stały się ciężarem czekającym na rozładowanie. Upust emocji dają kasztany zbierane w tym miejscu, zbieranie jest rodzajem medytacji i szukania uspokojenia. Podchodziłam z kasztanami w ręku pod górę Claromontana, zbliżałam się pod mury bastionu, wracałam wzrokiem do wieży kościelnej z zegarem CZASU. Ulica Wieluńska została za moimi plecami, domki od pierwszej majowej wizyty tkwiły w tym samym barwnym układzie. Zmieniły się kolory drzew, zieleń z wrześniem straciła świeżość wiosenną, w najwyższym punkcie ulicy dorodne stare drzewo obsypało się czerwonymi okrągłymi owocami. Liście traciły chlorofil delikatnie, bez pośpiechu opadając na ulicę. Zwiastuny jesieni nadchodziły nienatarczywie, a ciepło rozchodzące się leniwie na ulicy Wieluńskiej prowokowało do wypicia kawy przy jedynym wystawionym stoliku w cukierni „Jagodziński”. Bez dowodów na piśmie przyjmuję za każdym razem, że piję kawę u prapradziadka Teofila Fertnera, w jego cukierni XIX- wiecznej. To taka gra, złudzenie wspomagające pewność do bycia we właściwym miejscu. Dowodów na istnienie cukierni na ul. Wieluńskiej nie znaleźliśmy, powiązania z miejscem są tylko prawdopodobne, nie mniej bardziej pewne niż Stara Częstochowa i jej ulice.